Supersilent, 1-3, rok 1997
Jedna z moich ulubionych grup ostatnich lat, określana jako awangardowo-jazzowo-elektroakustyczna (!), działa na rynku muzycznym od 1997 roku. Fakt, cała czwórka jest dłużej, bo Arve Henriksen (trąbka), Ståle Storløkken (klawiszowiec) i Jarle Vespestad (perkusista) grali od 1989 roku jako free jazzowe trio Veslefrekk. Co do czwartego członka, Helge Stena, a.k.a. Deathproda, artysty live electronic, zaczynał on w norweskiej grupie rockowej Motorpsycho, a następnie wydał dwie solowe płyty. Tak się złożyło, że w maju 1997 roku zagrali oni wszyscy razem po raz pierwszy na festiwalu jazzowym "nattjazz" w Bergen. Muzycy przypadli sobie najwidoczniej do gustu , bo postanowili zaraz nagrać potrójny album, który ukazał się nakładem wytwórni Rune Grammofon. Nazwany "1-3", trwający ponad trzy godziny materiał okazał się ich najradykalniejszym dziełem do tej pory. Kompletnie rezygnując z elementów, których składa się kompozycja muzyczna (rytm, melodia, harmonia itd) dostarczyli niewiarygodną improwizowaną kakofonię, która szczególnie dominowała na 1 płycie i stopniowo zaczęła lawirować pomiędzy ciszą, a nagłym, spazmodycznym wybuchem na dwóch następnych. Oscylując na pograniczu free jazzu, noise'u oraz krańcowej elektroniki, grupa okazała się zupełnie świeżym powiewem powietrza dla norweskiego jazzu. W tym pandemonium celował głównie Helge Sten, który w przeciwieństwie do sadystycznych praktyk Merzbowa, wiedział gdzie dokładnie ma zaatakować słuchacza hałasem, a gdzie wycofać się do roli dostarczyciela odpowiedniego dźwięku czy tła. Jego produkcyjne zdolności, także potwierdzają, że trudno znaleźć mu równych na jego poletku. Niezwykła chemia muzyków, jaką prezentują od początku kariery jest słyszalna już w pierwszym, 30 minutowym utworze, który pozostaje także najcięższym orzechem do zgryzienia. Później można się spodziewać już wszystkiego. Moim faworytem z pierwszej płyty jest improwizacja "1.4", być może ich własna wizja muzyki minimalistycznej. Przez ponad 15 minut grupa gra jeden motyw jakby była w potężnym transie i trudno nie ulec temu samemu. Druga płyta wydaje się bardziej konwencjonalna, choć te słowo pasuje wyłącznie w kontekście porównywania szaleństwa między nimi. Trzecia podąża podobnym szlakiem, jeszcze bardziej osadzając się na złowieszczej, zdradliwej ciszy, przerywanej niespodziewanie kolektywną furią. Nie raz można usłyszeć mistrzowskie kreowanie białego szumu, i myślę, że gdybym miał pokazać jego definitywny przykład, to wziąłbym którąś z improwizacji Supersilent. Ich poczynania odbieram jako poszukiwanie w atonalizmie pięknej strony i biorąc pełną odpowiedzialność za swoje słowa, jestem prawie pewny, że ją odnaleźli i wyciągnęli na wierzch. Nie są to eksperymenty dla każdego i potrafią zmęczyć, ale ja lubię sobie czasem posłuchać muzyki z zupełnie innej bajki.
♫♫♫♫Supersilent, 7, rok 2005
"7" to genialny koncert Supersilent, zarejestrowany podczas wyprzedanego występu z Oslo sierpnia roku 2005 i wydany pod koniec roku na DVD. Niestety posiadam jedynie wersję audio, więc nie mogę ocenić jak prezentuje się wizualnie to wydawnictwo. Muzycznie zaś, występ trwa ponad 100 minut i jedynie parę minut z niego przelatuje bez większego wrażenia. Cała reszta jest tak dobra, że od razu się zastanawiałem, czy nie jest lepsza od ich arcydzieła "6". Każdy z muzyków rewelacyjnie spisuje się w swojej roli, szczególnie mam na myśli perkusistę Vespestada oraz trębacza (okazjonalnie wokalistę) Henriksena, nie mówiąc o Storløkkenie, którego gra na klawiszach jest mocno eksponowana na tym koncercie. Sten ogranicza się do głównie do roli muzyka od fascynująco dziwnych dźwięków, ale jak zwykle jego kontrybucje są niezbędne, by cała maszyna funkcjonowała bezbłędnie. W pierwszej improwizacji, "7.1" wszystko się kręci wokół niewiarygodnej motoryki perkusisty, która diabelsko się kotłuje, gdy w tym samym czasie Stale gra wspaniały motyw na klawiszach. Pomyślałem sobie od razu o Can w elektroakustycznym wydaniu jak to usłyszałem. Ale grupa nie spuszcza z tonu, częstując nas dalej 22 minutowym "7.2", który brzmi jak maksymalnie pokręcony, kosmiczny Autechre. Vespestad łamie rytm jak tylko może, co przynosi efekt w stylu imitowania bitu, zaś free-jazzowa estetyka wokół rozkręca się do granic możliwości. A na szczycie tego wszystkiego jest Arve, który w pewnym momencie zaczyna obłędne, nie kontrolowane wokalizy. Po tym szaleństwie, w trzeciej improwizacji grupa zaczyna delikatnie i po raz kolejny możemy usłyszeć Henriksena, ale tym razem w pięknej, spokojnej partii, przypominającej te z "Chiaroscuro". Wszystko następnie stopniowo zwiększa swoją dynamikę, a przez jakiś czas pojawia się nawet motyw wzięty z ich szóstej płyty. "7.4" jest dla mnie najlepszą rzeczą, jaką zrobili ci panowie do tej pory. Proponują w nim coś, co bym zdefiniował jako Miles Davis ery jazz-rockowej, grający dla cyberpunkowej publiczności, czy po prostu cyborgów. Rewelacyjnie bujająca perkusja i bas uzupełnia fantastyczną melodię Storløkkena, który przechodzi sam siebie. W "7.5" powracają do ciszy z ich piątej płyty, gdzie Arve po raz kolejny może zaprezentować niezwykły dźwięk swojej trąbki, brzmiącej jak flet. Sten z kolei maluje niepokojące tło, dodając ciekawego wymiaru temu ambientowemu pejzażowi. Koncert wieńczą powoli się rozkręcającym, połamanym groovem, który wchłania Can i Milesa Davisa jednocześnie, a Henriksen dodaje swoją kolejną, maniakalną interpretację. Totalna improwizacja, można by rzec. A może bliżej aleatoryzmu? Tak czy siak, jedno jest pewne. Dawno nie słyszałem tak ekscytującego koncertu, a może i nigdy.
♫♫♫♫½
Komentarze
Prześlij komentarz