reż. Neill Blomkamp, rok 2009
Trudno mieć jakiekolwiek pretensje do widza, któremu nic nie mówi nazwisko Neil Blomkamp. Człowiek ten w świecie kina zaistniał wszak dopiero kilka miesięcy temu filmem, który przez wielu uważany jest za renesansowy w kontekście fantastyki naukowej. Ba! Na plakacie filmowym widnieje nawet porównanie z niekwestionowanym klasykiem gatunku, "Łowcą Androidów" Ridleya Scotta. Jeśli zastanawia was czy i, jakim cudem facet, który na koncie do tej pory miał jeno kilka krótkometrażowych filmów SF stał się wręcz wizjonerem gatunku - zapraszam dalej. Jak to pisał Mistrz Bułhakow - czytelniku, za mną!
Od początku filmu zaczęły mnie trawić złe przeczucia - paradokumentalny styl, ujęcia kręcone z ręki... Tak, zaśmierdziało mi to "Projekt Monster", hiszpańskim "REC", czy jego amerykańskim odpowiednikiem - "Kwarantanną". Ile można eksploatować ten sam, wytarty już do cna, pomysł? Ano można, jako że wielkimi krokami zbliża się kolejny horror utrzymany w tej konwencji - "Paranormal Activity". Na całe szczęście "Dystrykt" nie trzyma się tego stylu kręcenia, jak Kaczyński stołka, a wykorzystuje go tylko na początku do wprowadzenia widza w klimat. Jaki klimat? Ano wygląda na to, że nad Ziemią zawisł statek kosmiczny. I to nie nad Nowym Jorkiem, czy Waszyngtonem, w ogóle nie na terenie Stanów. Nawet nie Europy. Za cel swojej lewitacji stateczek obrał sobie stolicę Republiki Południowej Afryki, Johannesburg. Oryginalnie? Zaiste, ale czekajcie ludzie - będzie się za chwilę dopiero działo! Załoga statku to ani krwiożerczy, obcy myśliwi w stylu Obcego, czy Predatora, ani przyjazne i żądne wiedzy o Ziemi stworki w rodzaju ET. To zabiedzeni robotnicy kształtem przypominający skrzyżowanie humanoidów z krewetkami - wyci9eńczeni, głodni, bez przywództwa. Słowem - skazani na naszą łaskę! Rząd MNU (co jest bodaj filmowym odpowiednikiem naszego ONZ) roztacza swoją kuratelę nad przybyszami umieszczając ich w utworzonym na terenie Johannesburga getcie, tytułowym Dystrykcie 9. Sytuacja już trwa dwadzieścia lat, obcy rozmnażają się, żyją w pogarszających się warunkach, a że ich statek uległ uszkodzeniu, to i wrócić za bardzo nie mogą. MNU podejmuje decyzję o przymusowej eksmisji "krewetek" do nowego obozu. Szefem grupy mającej dopilnować, by każdy z kosmitów podpisał papiery eksmisyjne zostaje główny bohater opowieści, Wikus Wan Der Merve (rewelacyjny debiut Sharito Copleya).
Czytając poprzedni akapit czytelnik dojdzie do wniosku, że coś takiego mogło powstać jedynie po spaleniu dużej ilości trawy. A jednak całość ogląda się wyśmienicie - ukazane stosunki między ludźmi, a kosmitami, stopniowa przemiana protagonisty z lekko niedorozwiniętego karierowicza - chama w kogoś, kogo można by nazwać "człowiekiem honoru", doskonałe zdjęcia, dynamika akcji - to wszystko sprawia, że "Dystrykt" ogląda się znakomicie. I nie - nie jest to poziom "Blade Runner", ale zdecydowanie mamy do czynienia z najlepszym filmem SF od czasów fincherowskiej kontynuacji "Obcego". Warto nadmienić, że budżet tego filmu wynosi około 30 milionów dolarów. Dla porównania - dwa największe blockbustery (i zarazem największe rozczarowania tego roku pod względem artystycznym), "Terminator Ocalenie" i "Transformers 2 Zemsta Upadłych" dysponowały blisko dwustumilionowym budżetem, by tak rzec, per capita.
Film nie jest wolny od błędów - druga połowa produkcji momentami, zarówno fabularnie, jak i realizacyjnie, przypomina grę wideo (na zasadzie: idź do punktu A, zabij wszystko, co się rusza, weź itemkę i ruszaj dalej do punktu B), ale na pierwszym seansie nie zwraca się na to uwagi. Także tak mocno nakreślony w zapowiedziach produkcji problem rasizmu został tu przedstawiony efektownie, lecz nieco oględnie. Miast "dobrych kosmitów i złych [bo
rasistowskich] ludzi", mamy tu raczej film w stylu "wszyscy jesteśmy sukinsynami". Z drugiej strony w czasach coraz wyraźniejszego kontrastowania stron filmowych konfliktów, taki "szary odcień szarości" jest miłym urozmaiceniem. Także efekty specjalne, choć jest ich niewiele, sprawiają wrażenie bardzo auetntycznych, a "mech" z końcówki filmu czyni maszyny ze zwiastunów do "Avatara" Jamesa Camerona zabawkami dla przedszkolaków.
Czy "Dystrykt" to klasyk gatunku SF? Czas pokaże, ja jednak nie zdziwiłbym się, gdyby tak się stało. Wszak trochę czasu musi od premiery upłynąć, by można było w pełni sine ira et studio do omawianej produkcji podejść. Czy warto ten film zobaczyć? Absolutnie tak! Poza faktem, że to po prostu bardzo dobre kino, to jeszcze skłania do dyskusji (i to wcale nie o rasizmie). Ile filmów z tak zwanego mainstreamu jest w stanie to o sobie powiedzieć?
Ocena: 8/10
Komentarze
Prześlij komentarz